środa, 23 czerwca 2010

Jak zmniejsza się deficyt

Jak zwykle bez większego echa medialnego zostało ogłoszone wykonanie budżetu Państwa za 2009 rok. Zadziwia te milczenie, biorąc pod uwagę, że emocje towarzyszące każdemu uchwaleniu budżetu przekraczają te w RPA podczas kolejnego Mundialu (jakby nie było jednego z nudniejszych, jakie miałem przyjemność od 1986 r. oglądać). Przyjmijmy jednak, że w tym roku były „ciekawsze” tematy, typu: powódź, Smoleńsk, kampania wyborcza. Nie zmienia to faktu, że z ogłoszonego przez Ministerstwo Finansów raportu można wyciągnąć ciekawe wnioski.

Pierwszy z nich to fakt, że podobno deficyt budżetowy (czyli to o ile więcej wydano niż do kasy państwa wpłynęło) był niższy o około 3,3 miliarda złotych niż planowano. Plan budżetowy zakładał deficyt na poziomie 27,186 miliardów złotych, a nasz najlepszy minister finansów w Europie Jan Vincent-Rostowski wydał tylko 23,844 miliardy więcej niż do budżetu wpłynęło. W pierwszej kolejności sobie pomyślałem – świetnie, mały to sukces, ale sukces. W przepływie jednak dłuższej refleksji coś mnie tknęło i zacząłem drążyć.

Pierwsze swoje kroki skierowałem ku ustawie budżetowej by potwierdzić owe planowane 27,186 miliardów złotych deficytu. Taka liczba faktycznie znajduje się , ale tylko w poprawce do ustawy budżetowej, przyjętej już 17 lipca 2009 roku, a więc faktycznie 6 i pół miesiąca trwania 2009 roku.



W ustawie z początku 2009 roku (23 stycznia) jak byk widnieje , że deficyt ma wynieść 18,186 miliardów, a więc o ponad 5,5 miliarda mniej niż faktycznie było.




Wynika z tego jasno, że rząd PO-PSL widząc, że nie jest w stanie zrealizować budżetu Państwa wg jego założeń przyjął 17 lipca 2009 roku nowe, bardziej realne. A dziś może sobie spokojnie stwierdzić, że deficyt był mniejszy niż zakładano, co ochoczo doniosła między innymi telewizja, którą pan Andrzej Wajda zalicza do aktywów partii rządzącej. Idąc dalej tą metodą, można co roku 31 grudnia przyjmować nowe założenia, które będzie można już w 100% zrealizować. Zresztą znam jedno miasto, które tak właśnie często robi. Pomysł warty chyba nawet opatentowania.

piątek, 11 czerwca 2010

Największy dziedzic

W Polsce istnieje cała grupa ludzi, którzy chciałaby odebrać prawo do przekazania swojego majątku po śmierci komu się chce. Taki Jacek Żakowski nazwał swego czasu system przekazania przez rodziców wypracowanego przez siebie majątku dzieciom feudalizmem. Nie dziwi zatem, że wielu polskich urzędników tworzy takie przepisy by jak najmniej można było przekazać swojej rodzinie.

Sprawę warto prześledzić poprzez wprowadzony od 1 stycznia 1999 roku nowy system emerytalny. Jak wiadomo, jednym z argumentów za reformą była możliwość przekazania w wyniku śmierci zgromadzonych składek dla spadkobiercy. Tak mówiono w 1998 roku, gdy przekonywano w licznych debatach Polaków do poparcia tejże reformy. Wydawało się to nawet rozsądne, tylko wraz z tą gadaniną nie szły czyny – mało kto zwrócił uwagę na fakt, że jeśli umrzemy przed odebraniem jakiejkolwiek emerytury, to ze zgromadzonych na naszym koncie emerytalnym środków tylko połowa podlega dziedziczeniu. Co się dzieje z drugą połową? Wg ustawy z dnia 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, art. 131 ust. 1 (Dz.U. 1997 nr 139 poz. 934):

Jeżeli w chwili śmierci członek otwartego funduszu pozostawał w związku małżeńskim, fundusz dokonuje wypłaty transferowej połowy środków zgromadzonych na rachunku zmarłego na rachunek małżonka zmarłego w otwartym funduszu, w zakresie, w jakim środki te stanowiły przedmiot małżeńskiej wspólności majątkowej

Druga połowa po prostu zostaje w Powszechnym Towarzystwie Emerytalny zarządzającym Otwartym Funduszem Emerytalnym. Uznanie przekazania połowy zgromadzonych środków przez umierającego ubezpieczonego jest jawnym uznaniem PTE za spadkobierców umierającego. Przyznanie przez ustawodawcę za uprawnionego do pobrania 50% środków może w przyszłości być bardzo dochodowym interesem, nawet bardziej niż pobierane opłaty, dla PTE. Jeżeli przyjąć założenie, że w Polsce 60 lat nie dożywa 30% ludności, jak stwierdził onkolog profesor Witold Zatoński, to połowa zgromadzonych środków tych 30% ludności, przejdzie na konta PTE. Ciężko oszacować w tym momencie, jakie to będą kwoty, ale zakładając, że obecnie aktywa OFE wynoszą ok. 200 miliardów złotych (a dokładniej – stan na maj 2010 – 196 miliardów i 514 milionów złotych) i będą się z czasem powiększać, to należy liczyć, że co najmniej 15% tej kwoty (połowa zgromadzonych środków od 30% społeczeństwa, która nie dożyje emerytury) trafi na konta PTE. Są to sumy przekraczające wielokrotnie zyski Powszechnych Towarzystw Emerytalnych z racji prowadzonej działalności i pobierania opłat za zarządzanie, bowiem na dzień dzisiejszy wyniosłyby około 30 miliardów złotych. Co najmniej tyle dostaną Powszechne Towarzystwa Emerytalne z tytułu przejęcia przez nie połowy zgromadzonych środków od zmarłych osób. Taki zapis czyni z PTE największego dziedzica w Polsce, znacznie większego niż dzieci Kulczyków, Niemczyckich, czy innych polskich oligarchów razem wziętnych. Co najsmutniejsze, jest to dziedzic mający prawo do spadku każdego z nas.

A jeśli już na złość dożyjemy do emerytury i pobierzemy co najmniej trzydzieści sześć świadczeń, to wg ustawy o emeryturach kapitałowych spadkobiercą naszych zgromadzonych składek (ale już nie w połowie, tylko w całości) zostaje Fundusz Ubezpieczeń Społecznych. Czyli postulat Jacka Żakowskiego o tym, by państwo w 100% dziedziczyło zgromadzony majątek po umierającym dla osób przebywających co najmniej trzy lata na emeryturze w zakresie zgromadzonych na kontach Otwartych Funduszach Emerytalnych środków już został spełniony. I kto to w ogóle zauważył?

piątek, 4 czerwca 2010

MInistrowie chcą naszych oszczędności

We wrześniu zeszłego roku, gdy bankom trochę płynność się nie domykała, jeden z prominentnych ministrów rządu Donalda Tuska, Michał Boni ogłosił był chęć kształcenia Polaków z dziedziny finansów oraz budowanie nawyku oszczędzania. Oczywiście nie oszczędzania na własną rękę, tylko zapewne przy pomocy funduszy inwestycyjnych, które mogłyby być tak samo dobrowolne jak Otwarte Fundusze Emerytalne. Jak bowiem powszechnie wiadomo wyniki OFE, które co najmniej 60% swoich aktywów utrzymują w obligacjach państwowych, są tak rewelacyjne że Polacy mogliby przez przypadek jeszcze (oczywiście z własnej głupoty) do nich nie przystąpić, a przecież każdy mądry wie, że zakup obligacji bez żadnej prowizji, która to usługa jest zupełnie darmowa w wielu oddziałach banków rozsianych po wszelkich miastach i miasteczkach w całej Polsce, jest dla gospodarki i oszczędności Polaków o wiele bardziej szkodliwa niż ten sam zakup tych samych obligacji w imieniu całej rzeszy pracującego ludu miast i wsi, z prowizją siedmioprocentową dokonany w ramach specjalnie do tego powołanych funduszach emerytalnych. Bo gdybyśmy to kupili te obligacje (oprocentowane gdzieś na 5%) na własną rękę bez prowizji to przecież gospodarka by straciła. A tak możemy zapłacić dla OFE 7% (od nowego roku ci głupi posłowie tą opłatę obniżyli do poziomu 3,5%) i te OFE te same darmowe obligacje nam kupi. I tak dosyć niewielkim kosztem rozwiną się odpowiednie instytucje finansowe, które będą mogły dać pracę wielu bezrobotnym ludziom (np. twórcom reformy panu profesorowi Markowi Górze oraz pani Ewie Lewickiej). I nie żebyśmy myśleli, że te obligacje będą naszą własnością – przecież tak to tylko głupi Polacy by chcieli, ci mądrzy są ponadto i wiedzą, że to nie są ich obligacje tak naprawdę tylko tego funduszu, który kiedyś może nam zapłaci z tego coś, ale jeśli nam się wcześniej umrze to zapłaci tylko połowę, drugą sobie przywłaszczając (bo w końcu każdy mądry Polak wie, że to OFE jest spadkobiercą jego składek a nie jakaś tam żona czy mąż – tylko głupi Polacy chcą swój majątek przekazać rodzinie). A jeśli przez przypadek umrze nam się pobrawszy choćby jedną wypłatę w ramach zbierania przez całe życie tychże obligacji, opłaconych już z 3,5% prowizji, to wtedy całość przepadnie na rzecz Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Mądrzy Polacy to wiedzą, mądry minister Boni to widzi i doskonale o tym wie, że Polacy chcieliby jeszcze więcej swoich pieniędzy w ten sposób oszczędzać.

I tenże minister Boni chciałby promować nawyk oszczędzania w Polakach, najlepiej pod auspicjami różnych instytucji finansowych, którym to klientów mają napędzać m.in. w specjalnym komitecie Minister Edukacji, Minister Finansów oraz Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Minister Boni jawnie przyznał, że z inicjatywą powołania specjalnego zespołu do promocji oszczędzania zgłosił się do niego prezes jednego z banków (Citi), który to bank potrzebuje naszych oszczędności jak mało kto. Potrzebuje ich tak mocno, że jeśli ich nie dostanie to może się okazać, że na kontach bankowych nie ma nic, co by mogło pokryć zobowiązania wobec ludzi, którzy wcześniej zapragnęli w ramach tego banku trochę pooszczędzać.

A dziś okazuje się , że minister Boni do spółki z ministrem finansów Janem Vincent Rostowskim, którzy to ministrowie mieliby uczyć nas oszczędzania, są najbardziej zadłużonymi ministrami w rządzie Donalda Tuska. Pierwszy ma bagatela 900 tys. nabranych kredytów, a drugi 2,14 mln zł. Oczywiście mają również przy okazji dosyć pokaźne majątki, w związku z czym nie ma zagrożenia niewypłacalności, ale Panowie – dajcie przykład z góry jak mamy oszczędzać. Bo patrząc na przygotowany przez Was budżet, w którym w tym roku co najmniej 20% dochodów stanowią pożyczki (a np. poprzez emisję obligacji) oraz na Wasze prywatne zadłużenie, można sądzić, że jesteście niewiarygodni.

wtorek, 1 czerwca 2010

Życzenia z okazji Dnia Dziecka

Demokracja to taki dziwny ustrój, w którym prawa mniejszości są całkowicie ograniczone przez wolę większości. Jako mniejszość (wg ostatnich badań takich jak ja jest 20%) chciałbym mieć prawo do nie ubezpieczania się na swoją emeryturę – niestety większość nie respektuje tego mojego głosu, przez co muszę miesięcznie płacić 513 złotych na rzecz Zakładu Ubezpieczeń Społecznych z tytułu składek na ubezpieczenia społeczne. Ja jednak mam głos w demokracji i mogę walczyć ze wszystkich sił, by takich jak ja było więcej i byśmy mogli wybrać swoją siłę polityczną, która zrezygnuje z przymusu ubezpieczeń emerytalnych.

Co jednak mają powiedzieć ci, którzy w demokracji w ogóle głosu nie mają – czyli mające dzisiaj swoje święto dzieci. Ich głos i ich los w demokracji nie jest brany pod uwagę przy kwestii zadłużania państwa. Dzisiejsi politycy (nie tylko w Polsce – patrz wpis Dług państw europejskich w 2009 roku - ) stwierdzili, że można zadłużać nasze dzieci ponad miarę (w Polsce deficyt stanowi 21% wpływów budżetowych, a dług publiczny jest już trzykrotnie wyższy od tych wpływów) po to by przekupić głosujące w wyborach społeczeństwo.

Dlatego z całego serca z okazji Dnia Dziecka życzę wszystkim dzieciom w Polsce by nieroztropni politycy, którzy od 1990 roku nie potrafili wydać mniej niż wpłynęło środków do budżetu, na zawsze zniknęli ze sceny politycznej. Tymże dzieciom życzę, by Polacy poszli po rozum do głowy i spłatę długu publicznego potraktowali jako priorytet, a kwestię zakazu dalszego zadłużenia przez Państwo wpisano do Konstytucji RP. Byłby to najlepszy prezent, jakie nasze pokolenie mogłoby zostawić wszystkim tym, którzy w demokracji głosu wyborczego nie mają, a zaciągane przez polityków w naszym imieniu długi spłacić będą musieli.