piątek, 5 listopada 2010

Polska to zamknięty kraj

We wtorek 2 listopada został ogłoszony najnowszy Ranking Instytutu Globalizacji na temat najszybciej rozwijających się gospodarek na świecie. Cały ranking wraz ze szczegółowym omówieniem do ściągnięcia ze stron Instytutu. Zwyciężyły po raz pierwszy Chiny, Polska zajęła 26 (na 50 państw) miejsce. Dla kogoś, kto nie ma ochoty czytać kilkunastu stron opracowania, polecam syntetyczny zbiór wyników z Rzeczpospolitej.
Przy opracowywaniu i sprawdzaniu danych jedna rzecz zwróciła moją uwagę – kiepski wynik Polski w handlu zagranicznym. Jak na kraj o naszej wielkości trzeba stwierdzić, że wynik o 100 miliardów dolarów wyższy od czterech razy mniejszych Czech to wynik bardzo słaby. Jeszcze gorzej wypadamy na tle blisko dziesięciokrotnie mniejszego Singapuru, który ma trzykrotnie wyższe obroty handlu zagranicznego. W przeliczeniu na mieszkańca Polska ma obroty handlu zagranicznego na poziomie 9,8 tysiąca dolarów (w 2009 roku). W porównaniu z najlepszymi wynikami (Singapur ok. 200 tys. USD, czy Hongkong 107 tys. USD) to wynik fatalny. Równie kiepsko wypadamy na tle krajów Europy Środkowej. Czechy – 27,7 tys. USD, Słowacja – 25,7 tys. USD, Estonia – 21,8 tys. USD, Węgry – 21,3 tys. USD, Litwa – 15,3 tys. USD, Łotwa – 11,7 tys. USD. Natomiast możemy pochwalić się tym, że wyprzedzamy Bułgarię, Rumunię i Ukrainę. O ile nasz wynik zbliżony jest do wyniku USA, to jednak nie mamy co się porównywać z takim krajem – popyt wewnętrzny Stanów jest na tyle ogromny, że firmy z lenistwa mogą nie patrzeć na inne kraje. Myślę, że podobny schemat występuje w Polsce. Jeżeli firma czeska chce się rozwinąć to dużych rozmiarów, to musi eksportować, w Polsce niekoniecznie – blisko czterdziestomilionowy rynek jest na tyle duży, że walka o niego przysłania chęć eksportu. Podobne zjawisko występuje w popkulturze. Nasze gwiazdeczki są w stanie żyć na bardzo dobrym poziomie z bycia sławnym tylko w Polsce. Czesi chcąc zarobić na swoich filmach muszą myśleć również o zagranicznym widzu – może stąd robią tyle dobrych, o uniwersalnej tematyce, filmów.




A tak polskie firmy są dosyć zamknięte na świat. Zarówno jeżeli chodzi o eksport jak i o import. Z moich kontaktów handlowych z państwami pozaunijnymi mogę powiedzieć, że firmy azjatyckie np. naciskają by towar przesyłać drogą morską do Hamburga a nie do Gdyni. Dlaczego? Bo polskie urzędy celne mają o wiele wyższe wymagania jeżeli chodzi o papierologię (np. certyfikaty na drewniane palety). Ponadto cląc towar w Gdyni trzeba uiścić 22% podatek VAT (w przyszłym roku o jeden punkt wyższy), a cląc w Hamburgu tylko 19%. Później ten podatek można odliczyć, ale najpierw trzeba go w całości opłacić. Przy dużych transakcjach trzypunktowa różnica powoduje mrożenie ogromnych środków. Takie drobiazgi wpływają na fakt, że Polska to zamknięty kraj. Poziom naszej debaty sprowadza się do tez osiemnastowiecznego merkantylizmu, mówiącego, żeby jak najwięcej eksportować, a jak najmniej importować. O przewadze komparatywnej mało kto słyszał, a jeśli słyszał, to i tak w nią nie wierzy. Otwartość na inne kraje poprzez handel zagraniczny może przynieść sukces gospodarczy kraju w każdej dziedzinie. Zamiast tego mamy jednak taki obraz – w przeliczeniu na mieszkańca daleko nam do państw, które żyją z handlu zagranicznego. A Singapur ma PKB na mieszkańca 51 tys. USD, ze wzrostem gospodarczym (2 kwartał 2010) na poziomie 18%. A wszystko dzięki otwartości na świat. My ze swoją otwartością nigdy do tego poziomu nie dojdziemy.

wtorek, 26 października 2010

Deficyt przekroczył 112 miliardów złotych

No i stało się. Jeszcze niedawno informowałem o tym, że deficyt w 2010 roku powinien wynieść ok. 100 miliardów złotych, a okazało się, że tyle to rząd zrobił w zeszłym roku, a w tym planuje 112,5 miliarda złotych. To jest aż ok. 3 tysiące zadłużenia na każdego Polaka. Wg danych Głównego Urzędu Statystycznego zeszłoroczny deficyt finansów publicznych wyniósł 97 miliardy złotych, a tegoroczny ma (w najlepszym razie) zakończyć się wartością 112,5 miliarda. By przybliżyć bardziej tą liczbę, to tak jakby 112 i pół tysiąca Polaków wygrało milion w totolotka. A tak zamiast tego, to każdy z nas będzie o 3 tysiące biedniejszy na przyszłość. Co w zamian? POdwyżka POdatków (VAT, zamrożone progi PIT, POdatek bykowy w drodze, POdatek bankowy w drodze, POdatek pielęgnacyjny w drodze). Więc gdzie są te pieniądze? Pewnie w tych inwestycjach państwowych (ze środków europejskich), z których większość to wyrzucanie pieniędzy w błoto i kukułcze jaja, do których trzeba będzie przez lata dopłacać kolejne dziesiątki miliardów złotych.
Żeby uwypuklić, jak bardzo to PiS zadłużał nasz kraj (bynajmniej nie jest to partia, na którą kiedykolwiek oddałem swój głos) to warto sobie uświadomić, że w 2007 roku deficyt sektora finansów publicznych wyniósł 22 miliardy, rok później (przygotowany przez PiS budżet, ale wdrażany już przez PO) ok. 47 miliardów. No i mamy 2009 rok – przygotowany i wdrażany przez PO budżet – 97 miliardy deficytu. W tym ok. 112,5 miliardów (prawdopodobnie i więcej). Panowie z PO – za TAKI kredyt to każdy głupi potrafi rozkręcić gospodarkę o 1,7% (wzrost PKB za zeszły rok). Szkoda, że to nie Wy będziecie musieli go spłacać, ale nasze dzieci i wnuki. Jeszcze niedawno, gdy pisałem o 100 miliardowym długu to spotykałem się z określeniami – „radykał”. Później, minister Rostowski stwierdził, że właściwie to już wszyscy wiedzą, że Polska będzie miała deficyt na poziomie 100 miliardów, a i ta wartość okazała się mocno niedoszacowana. Gdzie dziś są ci „normalsi”, którzy wyśmiewali 100 miliardowy deficyt?

czwartek, 14 października 2010

Chcesz być milionerem? Znajdź małżonka - razem łatwiej

Jak w tytule, ale trochę inaczej. Większość zrozumie to w ten sposób – chcesz być bogaty, znajdź bogatego małżonka. Ale nie tym razem.
Otóż prowadzący od 30 lata badania nad amerykańskimi milionerami (próba sięgająca kilkanaście tysięcy osób!) dr Thomas Stanley (dwie jego książki ukazały się na rynku polskim, jeżeli ktoś rozważa zakup pozycji na temat rozwoju osobistego, to lepszych nie znajdzie, dlatego, że wszystkie wypowiedziane tezy poparte są wieloletnimi badaniami) stworzył ciekawy profil amerykańskiego milionera. Pozwolę sobie przedstawić kilka faktów:

- mediana wartości majątku - 2,23 mln $
- mediana wartości rynkowej domu – 0,82 mln $
- mediana wieku – 57 lat
- wyższe wykształcenie – 90%
- najczęstsze zajęcie – właściciel firmy/osoba samozatrudniona – 28%
- główne zajęcie matki – gospodyni domowa – 61%
- główne zajęcie ojca – pracownik fizyczny – 24%
- milionerzy, którzy nigdy nie zawarli związku małżeńskiego – 2,2%

Powszechny obraz, jaki kojarzy nam się z milionerem (zarówno w warunkach polskich jak i amerykańskich) to znany sportowiec, aktor, celebryta. Wydaje nam się, że żeby zostać milionerem trzeba dużo zarabiać. Badania dr Stanleya temu przeczą. Ludzie, którzy w warunkach amerykańskich naprawdę dużo zarabiają, rzadziej od innych zostają majętni. Osoba dużo zarabiająca (lekarz, prawnik) również dużo wydaje na zbytki, takie jak drogie samochody (co w Polsce przejawia się popularnym porzekadłem – „pokaż lekarzu co masz w garażu”), garnitury, drogie alkohole, wyjścia do drogich restauracji etc. Podstawowym warunkiem stania się majętną osobą jest Wydawanie mniej niż się zarabia. Nic tak nie działa na bogactwo, jak powolna kumulacja kapitału (wg marksistów coś naprawdę obrzydliwego). Wystarczy co miesiąc zainwestować 100 złotych (z rocznym zwrotem 10%, niektóre publiczne spółki wypłacają roczną dywidendę o takiej wysokości) by po 45 latach oszczędzania zgromadzić 1,036 miliona. Oszczędzanie 200 złotych miesięcznie zrobi z nas milionera już po 38 latach oszczędzania. Więcej na temat oszczędzania i drogi do bogactwa w dwóch wartych polecenia blgoach Kamila Cebulskiego i APP Funds
W tym miejscu strasznie mnie zaciekawiło, że spośród milionerów (pamiętajmy, że badanie przeprowadzone na kilkunastotysięcznej grupie) aż 97,8% jest lub było w związku małżeńskim. Przeczy to powtarzanej od wielu lat tezie ludzi o lewicowych poglądach, że małżeństwo (a szczególnie dzieci) zubaża. Powodów, dla których osoby zamężne dorabiają się majątków, jest zapewne kilka – ja bym wymienił jeden podstawowy – chcą zabezpieczyć materialnie swoje dzieci. Z powyższego rysu milionera, okazuje się, że najczęstszym zajęciem rodziców było gospodyni domowa (matka) i pracownik fizyczny (ojciec). Znaczy to, że przyszli milionerzy nie dorastali w cieplarnianych warunkach (kolejny lewicowy zabobon obalony, że dorobić się można tylko po rodzinie) i zapewne chcieliby zapewnić znacznie lepszy start w dorosłe życie swoim dzieciom niż sami mieli. Nie jest również tajemnicą, że osoby o największej krańcowej stopie konsumpcji (przewyższającej nawet dochód) to osoby samotne (dziś nazywane singlami), a już najbardziej skore do konsumpcji są osoby o homoseksualnej orientacji (według brytyjskich badań homoseksualiści zarabiają mniej od osób hetero, ale wydają od nich więcej). Nie jest też tajemnicą, że dzisiejszy świat zbudowany jest na przesocjalizowanej gospodarce skłaniającej i zachęcającej do konsumpcji. Teorię dającą podwaliny pod budową takiej gospodarki dostarczył homoseksualista John Maynard Keynes (polecam przeczytanie wpisu prof. Hoppe, który ośmielił się to samo powiedzieć głośno na Sali wykładowej - tolerancyjni geje mało nie doprowadzili do zwolnienia profesora z uczelni).
Jeżeli więc jesteś młody i chciałbyś (nawet w wieku 57 lat) zostać milionerem to swoją drogę zacznij od założenia firmy i znalezienia odpowiedniego kandydata (tki) na męża (żonę). Wspólna droga do pierwszego miliona jest o wiele łatwiejsza.

Więcej rozważań nad oszczędnym życiem w aktualnym numerze Najwyższego CZASU! w moim artykule Kredytożercy.

piątek, 1 października 2010

Jak w Polsce rósł dług?

Wszystkie rządy bez wyjątków mają szczególne dokonania w sprawie zadłużenia kraju. Poniższa tabelka przedstawia jak w ostatnich 16 latach rosło zadłużenie Polski. W liczbach bezwzględnych wzrost jest czterokrotny. Wnioski są smutne i nie ma co oczekiwać, że przyrost długu cokolwiek spowolni.

Są i dobre wiadomości – świadomość społeczeństwa odnośnie długu szybko rośnie. Uruchomiony 12 października 2009 zegar długu cieszy się coraz większą popularnością. W ciągu blisko roku został odwiedzony przez 110 980 użytkowników, którzy dokonali 139 795 odwiedzin. Szczególnie w ostatnich dwóch miesiącach strona była bardzo chętnie odwiedzana. W sierpniu 2010 r. 34 999 odwiedziny dokonane przez 29 524 osoby, natomiast we wrześniu 51 452 odwiedziny dokonane przez 42 072 użytkowników.

Powodem tak dużej popularności w ostatnich dwóch miesiącach były:
- mój występ w tvn24 na temat długu publicznego
- mój występ w TV Biznes na temat długu publicznego
- mój występ w audycji „Za a nawet przeciw: czy Polska może być Tygrysem Gospodarczym?” Polskiego Radia (Trójka)
- krótka wypowiedź dla Pulsu Biznesu
- wzmianka o zegarze na stronach Bankiera
- wzmianka na stronach Niezależnej
- wzmianka o zegarze przez redaktora Rafała A. Ziemkiewicza
- oraz PRZEDE WSZYSTKIM dzięki setkom Internautów, którzy albo zegar umieścili na swoich stronach , albo stosując pocztę pantoflową (i fora) umieszczają gdzie się da informację o stronie.

Dodatkowe podziękowania należą się:
- Kolibrowi – za akcję Polska bez Długu, który bierze na siebie część organizowania grupy przekonującej Polaków o szkodliwości długu
- Instytutowi Globalizacji – za rozpropagowanie zegara w mediach
- redakcji Najwyższego CZASU! – za to, że w ciągu dwóch lat pozwolili mi opublikować 9 artykułów dotyczących tylko i wyłącznie długu publicznego

Mam nadzieję, że w dalszym ciągu zegar będzie cieszył się dużą popularnością a sobie (i przede wszystkim swojemu Dziecku) oraz wszystkim Polakom, by zegar wreszcie zaczął się cofać.

piątek, 17 września 2010

Z długu finansować cyklistów

Stowarzyszenie KoLiber zorganizowało panel dyskusyjny z 3 ekonomistami w sprawie wpisania zakazu zadłużania do Konstytucji. Niestety okazało się, że generalnie to może i ekonomiści są przeciwko długowi, ale niekoniecznie. Szczególnie pani profesor Elżbieta Mączyńska, która stwierdziła, że owszem dług nie powinien służyć finansowaniu nieefektywnej działalności państwa, ale już nauki (której reprezentantem jest pani profesor) to już owszem.

Bardzo podoba mi się to stwierdzenie. Powiem nawet więcej. Również jestem przeciwko finansowaniu długiem publicznym wszystkiego co MNIE nie dotyczy. Ponieważ jestem mikro przedsiębiorcą to uważam, że z zaciągania długu powinno się dawać każdemu dotację, kto wytrzyma na rynku prowadząc firmę co najmniej 4 lata – powstaną nowe miejsca pracy, zmniejszy się bezrobocie, wzrosną pensję, a przy okazji mój portfel. Ponieważ niedawno urodziło mi się dziecko, a generalnie Polska ma problem z demografią, to uważam, że każdy powinien dostać 100 tys. becikowego, sfinansowanego z długu. Rodzi się ok. 430 tys., więc koszt wyniósłby 43 miliardy złotych, a więc znacznie mniej niż planowany deficyt w tym roku. Na pewno zwiększyłaby się dzietność (a przy okazji mój portfel) i miałby kto pracować na emerytury. Dodatkowo jestem zapalonym cyklistą, więc uważam, że powinno się zaciągać dług publiczny, by każdemu sfinansować rower w prezencie od państwa (jeżeli można laptopa, to tym bardziej rower) i tysiące kilometrów dróg rowerowych. Jeżdżenie rowerem zmniejsza prawdopodobieństwo wystąpienia zawału serca – na pewno inwestycja zwróciłaby się (mniejsze koszty leczenia). Ponadto powstałyby miejsca pracy przy produkcji rowerów oraz części rowerowych. Dodatkowo uwielbiam oglądać wyścigi rowerowe w telewizji. Niestety bez żadnej polskiej zawodowej grupy kolarskiej. W związku z tym, powinno się zaciągnąć dług publiczny by sfinansować powołanie grupy kolarskiej. W końcu koszt niewielki (ok. 20 mln euro rocznie), a promocja jaką dostanie nasz kraj ogromna. Taki np. Putin kazał kilku firmom sfinansować podobny projekt w Rosji (Katiusza), m. in. z pieniędzy państwowego Gazpromu. Jeżeli oni mogli to i my możemy. Na początek zakontraktować wszystkich najlepszych polskich kolarzy i dołączyć do nich Basso, Contadora, Evansa, Cancelarrę, Boonena, Cavendisha oraz braci Schleck. Wygranie wszystkich trzech największych wielkich tourów gwarantowane, promocja kraju przeogromna.

I w ogóle nie powinno się finansować długiem wszystkiego co mnie nie dotyczy – w końcu czemu mam być gorszy od pani profesor?

środa, 15 września 2010

Zmiana metody liczenia długu

W piątek 10 września wielu ludzi odwiedzających stronę zegardlugu.pl mogło się zdziwić, widząc że rano zegar wskazywał zadłużenie na poziomie około 716 miliardów złotych, a wieczorem było to już ponad 732 miliardy. Nie jest to wina bynajmniej prowadzącego zegar długu, czy jakiś błąd, tylko minister finansów ogłosił aktualny stan zadłużenia finansów publicznych na dzień 30 czerwca 2010 roku. Z wcześniejszej ogłoszonej przez Ministerstwo Finansów Strategii Zarządzania Długiem na lata 2010-2012 na koniec 2010 roku dług publiczny powinien wynieść 739 miliardów (na początku roku było 669 miliardów – już o 10 miliardów więcej niż planowano w strategii). W związku z planowanym rocznym przyrostem o 80 miliardów, miesięcznie dług powinien rosnąć o około 6,7 miliarda miesięcznie. W związku z tym, w połowie września zegar długu powinien wskazywać około 715 miliardów. I tak byłoby metodologicznie poprawnie, gdyby rząd trzymał się swoich planów. Niestety, jeżeli chodzi o zwiększanie długu publicznego to obecna ekipa rządowa lubi mocno przekraczać przygotowane przez siebie plany. Pomimo, iż według strategii dług publiczny na połowę września powinien wynieść ok. 716 miliardów złotych, to według sprawozdania przygotowanego przez ministra finansów 30 czerwca tego roku dług publiczny już wynosił 721 miliardów złotych. Zanotowany został przyrost w ciągu tylko 6 miesięcy o 52 miliardy złotych, co daje ok. 8,65 miliarda na miesiąc. W związku z powyższą informacją, aby uaktualnić wskazania zegara długu konieczne było skorygowanie aktualnych wskazań o ponad 16 miliardów złotych. Niestety korekta ta nastąpiła tylko w wyniku rządowego rozpasania.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Na lokacie zarobisz tyle co w OFE

Premier Donald Tusk pogroził Otwartym Funduszom Emerytalnym, że jak nie wezmą się do roboty to on im dopiero pokaże. Nie bardzo wiemy co, ale jedno jest pewne – gra o nasze pieniądze toczy się między rządem a Powszechnymi Towarzystwami Emerytalnymi – nie ma co liczyć, że te pieniądze do nas wrócą (np. w postaci niższej składki społecznej płaconej do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych).

Na woltę premiera natychmiast odpowiedziały OFE poprzez swoją Pijarowską maszynę. Np. w Rzeczpospolitej ukazał się artykuł mówiący o tym, że OFE inwestują najlepiej ze wszystkich. W ciągu ostatnich 10 lat uzyskały 130% zwrotu z inwestycji. Autorka artykułu zauważa, że to dużo więcej niż w tym czasie lokata bankowa. Czyżby?

Zacznijmy od tego, że w obliczeniach własnych pani Katarzyna Ostrowska przyjęła lokatę bankową w wysokości 4,5% dla ostatnich 10 lat. Tak może i jest – dziś. Ale nie takie lokaty były dostępne w 2000 roku. Gdy wtedy po raz pierwszy zakładałem konto w banku, to mogłem liczyć na uwaga 14% na rachunku oszczędnościowo rozliczeniowym. Przypomnijmy, że w 1999 roku inflacja wyniosła 9,8%, zatem 14% na RORze w 2000 roku nie było niczym dziwnym.

Ponieważ jednak trudno jest odtworzyć jakie oprocentowanie miały banki komercyjne przez te 10 lat, to przyjmijmy stopę redyskonta weksli Narodowego Banku Polskiego jako wyznacznik oprocentowania lokat w bankach komercyjnych. Celowo wziąłem tą stopę procentową, bo jest ona zwykle sporo niższa od rocznego oprocentowania w bankach. Obecnie wynosi 3,75% - naprawdę ciężko jest znaleźć bank z niższym oprocentowaniem na rocznej lokacie. Ponieważ pani redaktorka z Rzeczpospolitej przyjęła okres rozliczeniowy od 25 sierpnia 2000 r do 25 sierpnia 2010 roku, to my z kolei dla ułatwienia weźmiemy okres dla naszych lokat od 1 stycznia 2000 roku do 31 grudnia 2009 roku. Ponieważ na początku XXI wieku stopy zmieniały się dość często przyjmiemy średnie dla danego roku z danych Narodowego Banku Polskiego .

I tak w 2000 r. – 20,5%, 2001 r. – 16,0%, 2002 r. – 9,5%, 2003 r. – 6,25%, 2004 – 6,5%, 2005 – 5,5%, 2006 – 4,25%, 2007 – 4,75%, 2008 – 5,75%, 2009 – 4,0%.



Przy tych założeniach otrzymamy zwrot w ciągu 10 lat – 119,45%, a więc o 10 punktów procentowych mniej niż OFE. Pani redaktor otrzymała (przy założeniu 4,5% lokaty) zwrot 72%. Różnica pomiędzy 119,45 a 72% jest jednak spora. Z perspektywy udowodnienia, że OFE jest najlepszym sposobem oszczędzania na emeryturę właściwie zasadnicza. Bowiem na lokacie otrzymujemy prawie taki sam wynik (rzeczywiście będzie dużo lepszy niż uzyskały OFE, ponieważ przyjęliśmy stopę redyskonta weksli, która zwykle jest niżej oprocentowana niż lokaty w komercyjnych bankach) jak przez ten sam okres sowicie przez nas (i bez naszej woli) opłacani specjaliści od inwestowania w obligacje skarbowe (które to obligacje można za darmo sobie samemu kupić na poczcie lub w oddziałach największego banku w Polsce).

Nie chcę tu nikogo namawiać lub przekonywać do jakiegoś systemu emerytalnego. Jako człowiek o wolnościowych poglądach chciałbym by każdy Polak mógł sobie wybrać czy na emeryturę chce oszczędzać przy pomocy drogiego OFE, lokaty bankowej, płodzenia dzieci, zakupu obligacji czy też nie oszczędzać wcale i hulać ile dusza zapragnie. Jak się bowiem okazuje w stosunku do lokat nie takie OFE dobre, jak je w Rzeczpospolitej malują. Z drugiej strony trzeba uważać na wszelki artykuły o OFE w najbliższym czasie – te instytucje na pijar pieniędzy akurat nigdy nie szczędziły. Jak trzeba będzie to i się przyjmie do obliczeń 4,5% lokatę dla 2000 roku, w którym to RORy było ok. 3 razy lepiej oprocentowane.

piątek, 27 sierpnia 2010

Najniebezpieczniejszy zawód w Polsce

Ostatnio niedaleko mojego miejsca zamieszkania, gdy wyprowadzałem psa na spacer, doszło do wypadku na budowie basenu olimpijskiego. Dwóch budowlańców zostało rannych, z czego jeden ciężko.

Skłoniło mnie to do sprawdzenia jaki jest najniebezpieczniejszy zawód w Polsce. Zgodnie z dotychczasową logiką myślenia większości ludzi (oraz ustawodawcy) najniebezpieczniejsze zawody były nagradzane wcześniejszymi emeryturami (często tłumaczenie było takie: "wykonujemy niebezpieczny zawód, z wiekiem maleje refleks, spostrzegawczość, w związku z tym przejście na wcześniejszą emeryturą jest ochroną naszego życia"). Obecny rząd zajął się wcześniejszymi emerytami, znacznie uszczelniając system. Wyłączył m.in. z tej grupy nauczycieli, chociaż zaraz z powrotem włączył ich do systemu, tylko teraz ich świadczenia nie nazywają się emeryturami pomostowymi, ani wcześniejszymi, tylko świadczeniami kompensacyjnymi , które polegają na tym, że przez najbliższe 5 lat nauczycielki i nauczyciele nie będą mogły przejść na wcześniejszą emeryturę, tylko otrzymają: „świadczenia kompensacyjne w wysokości odpowiadającej emeryturom pomostowym przysługującym pracownikom zatrudnionym w szczególnych warunkach lub wykonującym prace o szczególnym charakterze”. Po prostu znikną ze statystyk wcześniejszych emerytów, pobierając jednak te same świadczenia. Ot taka logika obecnego rządu na poprawianie statystyk przy jednoczesnym przekupieniu dużej i zwartej grupy zawodowej ochoczo oddającej później głos na kartce wyborczej na jedną opcję (z chlubnymi i znanymi mi wieloma wyjątkami :)).

Według ustawy z 19 grudnia 2008 roku o emeryturach pomostowych uprawnionymi do niej są m.in.: pracownicy autobusów, trolejbusów i tramwajów zatrudnieni w transporcie publicznym (wiadomo, że prywaciarz gorszy i mu się nie należy), hutnicy, górnicy, piloci, kolejarze. Zatem sprawdźmy jak niebezpieczne są to zawody w stosunku do innych, gdzie nie występują emerytury pomostowe. W tabelce poniżej na podstawie trzech ostatnich roczników statystycznych Głównego Urzędu Statystycznego pokazałem, jakie zawody w Polsce są najniebezpieczniejsze (liczba wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych). Otóż nie jest to edukacja, ani transport, ani administracja publiczna, ani nawet górnictwo. Otóż największe prawdopodobieństwo śmierci podczas pracy ponoszą:

- rolnicy (50 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- górnicy (49 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- budowlańcy (47 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- kierowcy (28 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- elektrycy (23 wypadki śmiertelne na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- robotnicy przemysłowi (14 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- usługodawcy (13 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- obsługujący nieruchomości i firmy (9 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- handlowcy i naprawiający (8 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- urzędnicy i wojskowi (5 wypadków śmiertelnych na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- pośrednicy finansowi (4 wypadki śmiertelne na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- nauczyciele (3 wypadki śmiertelne na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- lekarze i pielęgniarki (2 wypadki śmiertelne na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)
- hotelarze i restauratorzy (1 wypadek śmiertelny na 100 tys. zatrudnionych w latach 2006-2008)

Cała tabela poniżej




Jakie stąd płyną wnioski? Rolnicy i górnicy mają prawo do wcześniejszych emerytur, podobnie nauczyciele (średniorocznie jeden przypadek śmiertelny na 100 tys. zatrudnionych), niektórzy robotnicy przemysłowi (hutnicy) oraz kierowcy (ale tylko zatrudnieni na państwowym) i kolejarze. Ale najbardziej poszkodowaną grupą zawodową w stosunku do reszty (szczególnie nauczycieli) są budowlańcy, którzy rokrocznie są w pierwszej trójce zawodów, gdzie najczęściej dochodzi do wypadków śmiertelnych (a w 2006 roku na pierwszym miejscu). To znaczy, że nie wypadkowość i zagrożenie życia jest powodem nabycia prawa do wcześniejszych emerytur (jak próbują przekonywać niektórzy), ale po prostu siła związku zawodowego. Na budowach rzadko uświadczysz przedstawicieli Solidarności czy innego OPZZ. I pomimo iż jest to jeden z najniebezpieczniejszych zawodów w Polsce, to nie zobaczymy ich przedstawicieli pod murami Sejmu rozwalającymi pół miasta celem okradnięcia większości społeczeństwa.

I to właśnie budowlańcy mają największe prawdopodobieństwo wypadku śmiertelnego podczas swojej całej kariery zawodowej. Przyjmując, że w ciągu roku prawdopodobieństwo śmierci wynosi 0,017%, to przez 45 lat pracy będzie to już 0,765%. A więc co sto trzydziesty budowlaniec umrze podczas wykonywanych przez siebie obowiązków służbowych. Ten sam współczynnik dla pięćdziesięciopięcioletniej nauczycielki (30 lat pracy) wynosi – co trzy i pół tysięczna (0,03%). Z drugiej strony zastanawiające, jaki wypadek powoduje śmierć wśród nauczycieli. Niemniej budowlaniec ma trzydziestokrotnie większe prawdopodobieństwo, że umrze w pracy niż nauczycielka. I to on i podobni jemu ponoszą koszt wcześniejszych emerytur innych grup społecznych (pracują długo i mogą umrzeć przed emeryturą).

Skoro budowlaniec może pracować do 65 roku życia (pomimo średnio 17 wypadków śmiertelnych rocznie na 100 tys. zatrudnionych), to kto znajdzie usprawiedliwienie dla emerytury pomostowej (tfu, tfu, chciałem napisać świadczenia kompensacyjnego) dla 55 letniej nauczycielki?

piątek, 6 sierpnia 2010

Czy premier umie liczyć?

Wprawdzie niektórzy mniej światli ludzi są zaszokowani podwyżką podatków, którą ma zamiar zaserwować najlepszy minister finansów w Europie Jan Vincent-Rostowski do spółki z premierem Donaldem Tuskiem, ci bardziej światli wiedzą, że nie da się w nieskończoność zwiększać długu, na którym to polu obecna ekipa ma prawdziwie wielkie zasługi (jakieś 170-180 miliardów w niecałe 3 lata). Na razie wiemy, że z długiem można walczyć albo przez obniżenie wydatków, albo przez zwiększenie wpływów podatkowych. Rząd wolnorynkowy wybrałby to pierwsze, rząd etatystyczny wybierze drugie rozwiązanie, a środkiem do tego dla tego typu zamordystycznych rządów są zawsze zwiększone podatki. Dla mnie wybór PO od początku jest oczywisty.

Dlatego nie ma co się dziwić wyższemu VATowi. Dziwić się można retoryce, jaka tej podwyżce towarzyszy. A możemy się między innymi od premiera dowiedzieć, że:

Skutek podwyżki VAT-u z punktu widzenia portfela przeciętnej polskiej rodziny to będzie obciążenie nie przekraczające kilkunastu groszy dziennie

Coś tu nie pasuje, bo minister finansów od początku mówił, że podwyżka VATu to będzie jakieś 5-5,5 miliarda złotych. A wg wyliczeń Donalda Tuska to co najwyżej 0,5 miliarda złotych. Bo prześledźmy liczenie premiera, przy założeniu kilkunastu groszy (np. 16 groszy) na rodzinę dziennie:

0,04 pln dziennie na osobę (16 groszy podzielić na 4) * 365 dni * 37 000 000 Polaków = 540 200 000 zł (czyli słownie pół miliarda i czterdzieści milionów dwieście tysięcy złotych)

Albo więc premier Tusk nie umie liczyć, albo ktoś mu źle przesunął przecinek w wyliczeniach, albo uprawia bezczelną propagandę i zamiast powiedzieć, że dla przeciętnej rodziny podwyżka VATu wyniesie 1,60 zł dziennie (co rocznie daje 584 zł) wolał powiedzieć kilkanaście groszy. Bo co to jest kilkanaście groszy.

Niemniej wydaje mi się, że Donald Tusk powiedział jak powiedział, dokładnie dlatego, jak głosi motto tego bloga, czyli:

Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy

Więcej na ten temat w środowym Najwyższym Czasie!
Zachęcam ciągle do poparcia akcji KoLibra Polska bez długu

czwartek, 8 lipca 2010

Polska bez długu

Na przełomie czerwca i lipca tego roku polski dług publiczny przekroczył 700 miliardów złotych. Na każdego obywatela przypada więc już ok. 19 tysięcy złotych zadłużenia do spłaty. Oczywiście zadłużenia, którego on nie zaciągał, a zrobili to w jego imieniu politycy. Każdego dnia polski dług rośnie o kolejne 250 milionów złotych. Można dalej stać i przyglądać się z boku, że mnie to nie dotyczy, albo można coś zrobić w kierunku zakazu dalszego zadłużania polskich obywateli. Dlatego też wraz ze stowarzyszeniem Koliber postanowiliśmy uruchomić akcję Polska bez długu , która ma na celu wpisanie do polskiej Konstytucji całkowitego zakazu uchwalania budżetu Państwa z deficytem, a tym samym powiększania zadłużenia. Jedynym skutecznym narzędziem do wprowadzenia takiego zakazu jest, niestety, wpis do Konstytucji, a wpis ten mogą zrobić tylko posłowie większością 2/3 przy obecności co najmniej 230 posłów. Dlatego też zdecydowaliśmy się na zbieranie podpisów pod apelem do posłów by pokazać, że duża rzesza Polaków nie życzy sobie zostawiać swoim dzieciom i wnukom w testamencie ogromnego długu do spłacenia.

Już dziś obsługa długu rocznie wynosi więcej niż nakłady z budżetu państwa na wojsko, policję i straż pożarną razem wzięte. W tym tempie wzrostu długu jaki obserwujemy w ostatnich dwóch latach, niedługo będzie to największa pozycja budżetu państwa (obecnie na trzecim miejscu).

Jeżeli ktoś uważa, że dług państwowy nie jest dla niego ani jego rodziny zagrożeniem to zapraszam na stronę www.dlug.koliber.org, gdzie można odrobinkę poczytać na temat szkodliwości długu dla kraju i przede wszystkim jego obywateli. Warto wiedzieć, że dług państwowy to nie jest jakaś kategoria ekonomiczna, tylko moralna. Nie zostawia się potomkom długów do spłaty. Chyba, że jest się wyjątkową świnią, które posłużyły do ilustracji obecnego zjawiska ogromnego zadłużenia kraju.

środa, 23 czerwca 2010

Jak zmniejsza się deficyt

Jak zwykle bez większego echa medialnego zostało ogłoszone wykonanie budżetu Państwa za 2009 rok. Zadziwia te milczenie, biorąc pod uwagę, że emocje towarzyszące każdemu uchwaleniu budżetu przekraczają te w RPA podczas kolejnego Mundialu (jakby nie było jednego z nudniejszych, jakie miałem przyjemność od 1986 r. oglądać). Przyjmijmy jednak, że w tym roku były „ciekawsze” tematy, typu: powódź, Smoleńsk, kampania wyborcza. Nie zmienia to faktu, że z ogłoszonego przez Ministerstwo Finansów raportu można wyciągnąć ciekawe wnioski.

Pierwszy z nich to fakt, że podobno deficyt budżetowy (czyli to o ile więcej wydano niż do kasy państwa wpłynęło) był niższy o około 3,3 miliarda złotych niż planowano. Plan budżetowy zakładał deficyt na poziomie 27,186 miliardów złotych, a nasz najlepszy minister finansów w Europie Jan Vincent-Rostowski wydał tylko 23,844 miliardy więcej niż do budżetu wpłynęło. W pierwszej kolejności sobie pomyślałem – świetnie, mały to sukces, ale sukces. W przepływie jednak dłuższej refleksji coś mnie tknęło i zacząłem drążyć.

Pierwsze swoje kroki skierowałem ku ustawie budżetowej by potwierdzić owe planowane 27,186 miliardów złotych deficytu. Taka liczba faktycznie znajduje się , ale tylko w poprawce do ustawy budżetowej, przyjętej już 17 lipca 2009 roku, a więc faktycznie 6 i pół miesiąca trwania 2009 roku.



W ustawie z początku 2009 roku (23 stycznia) jak byk widnieje , że deficyt ma wynieść 18,186 miliardów, a więc o ponad 5,5 miliarda mniej niż faktycznie było.




Wynika z tego jasno, że rząd PO-PSL widząc, że nie jest w stanie zrealizować budżetu Państwa wg jego założeń przyjął 17 lipca 2009 roku nowe, bardziej realne. A dziś może sobie spokojnie stwierdzić, że deficyt był mniejszy niż zakładano, co ochoczo doniosła między innymi telewizja, którą pan Andrzej Wajda zalicza do aktywów partii rządzącej. Idąc dalej tą metodą, można co roku 31 grudnia przyjmować nowe założenia, które będzie można już w 100% zrealizować. Zresztą znam jedno miasto, które tak właśnie często robi. Pomysł warty chyba nawet opatentowania.

piątek, 11 czerwca 2010

Największy dziedzic

W Polsce istnieje cała grupa ludzi, którzy chciałaby odebrać prawo do przekazania swojego majątku po śmierci komu się chce. Taki Jacek Żakowski nazwał swego czasu system przekazania przez rodziców wypracowanego przez siebie majątku dzieciom feudalizmem. Nie dziwi zatem, że wielu polskich urzędników tworzy takie przepisy by jak najmniej można było przekazać swojej rodzinie.

Sprawę warto prześledzić poprzez wprowadzony od 1 stycznia 1999 roku nowy system emerytalny. Jak wiadomo, jednym z argumentów za reformą była możliwość przekazania w wyniku śmierci zgromadzonych składek dla spadkobiercy. Tak mówiono w 1998 roku, gdy przekonywano w licznych debatach Polaków do poparcia tejże reformy. Wydawało się to nawet rozsądne, tylko wraz z tą gadaniną nie szły czyny – mało kto zwrócił uwagę na fakt, że jeśli umrzemy przed odebraniem jakiejkolwiek emerytury, to ze zgromadzonych na naszym koncie emerytalnym środków tylko połowa podlega dziedziczeniu. Co się dzieje z drugą połową? Wg ustawy z dnia 28 sierpnia 1997 r. o organizacji i funkcjonowaniu funduszy emerytalnych, art. 131 ust. 1 (Dz.U. 1997 nr 139 poz. 934):

Jeżeli w chwili śmierci członek otwartego funduszu pozostawał w związku małżeńskim, fundusz dokonuje wypłaty transferowej połowy środków zgromadzonych na rachunku zmarłego na rachunek małżonka zmarłego w otwartym funduszu, w zakresie, w jakim środki te stanowiły przedmiot małżeńskiej wspólności majątkowej

Druga połowa po prostu zostaje w Powszechnym Towarzystwie Emerytalny zarządzającym Otwartym Funduszem Emerytalnym. Uznanie przekazania połowy zgromadzonych środków przez umierającego ubezpieczonego jest jawnym uznaniem PTE za spadkobierców umierającego. Przyznanie przez ustawodawcę za uprawnionego do pobrania 50% środków może w przyszłości być bardzo dochodowym interesem, nawet bardziej niż pobierane opłaty, dla PTE. Jeżeli przyjąć założenie, że w Polsce 60 lat nie dożywa 30% ludności, jak stwierdził onkolog profesor Witold Zatoński, to połowa zgromadzonych środków tych 30% ludności, przejdzie na konta PTE. Ciężko oszacować w tym momencie, jakie to będą kwoty, ale zakładając, że obecnie aktywa OFE wynoszą ok. 200 miliardów złotych (a dokładniej – stan na maj 2010 – 196 miliardów i 514 milionów złotych) i będą się z czasem powiększać, to należy liczyć, że co najmniej 15% tej kwoty (połowa zgromadzonych środków od 30% społeczeństwa, która nie dożyje emerytury) trafi na konta PTE. Są to sumy przekraczające wielokrotnie zyski Powszechnych Towarzystw Emerytalnych z racji prowadzonej działalności i pobierania opłat za zarządzanie, bowiem na dzień dzisiejszy wyniosłyby około 30 miliardów złotych. Co najmniej tyle dostaną Powszechne Towarzystwa Emerytalne z tytułu przejęcia przez nie połowy zgromadzonych środków od zmarłych osób. Taki zapis czyni z PTE największego dziedzica w Polsce, znacznie większego niż dzieci Kulczyków, Niemczyckich, czy innych polskich oligarchów razem wziętnych. Co najsmutniejsze, jest to dziedzic mający prawo do spadku każdego z nas.

A jeśli już na złość dożyjemy do emerytury i pobierzemy co najmniej trzydzieści sześć świadczeń, to wg ustawy o emeryturach kapitałowych spadkobiercą naszych zgromadzonych składek (ale już nie w połowie, tylko w całości) zostaje Fundusz Ubezpieczeń Społecznych. Czyli postulat Jacka Żakowskiego o tym, by państwo w 100% dziedziczyło zgromadzony majątek po umierającym dla osób przebywających co najmniej trzy lata na emeryturze w zakresie zgromadzonych na kontach Otwartych Funduszach Emerytalnych środków już został spełniony. I kto to w ogóle zauważył?

piątek, 4 czerwca 2010

MInistrowie chcą naszych oszczędności

We wrześniu zeszłego roku, gdy bankom trochę płynność się nie domykała, jeden z prominentnych ministrów rządu Donalda Tuska, Michał Boni ogłosił był chęć kształcenia Polaków z dziedziny finansów oraz budowanie nawyku oszczędzania. Oczywiście nie oszczędzania na własną rękę, tylko zapewne przy pomocy funduszy inwestycyjnych, które mogłyby być tak samo dobrowolne jak Otwarte Fundusze Emerytalne. Jak bowiem powszechnie wiadomo wyniki OFE, które co najmniej 60% swoich aktywów utrzymują w obligacjach państwowych, są tak rewelacyjne że Polacy mogliby przez przypadek jeszcze (oczywiście z własnej głupoty) do nich nie przystąpić, a przecież każdy mądry wie, że zakup obligacji bez żadnej prowizji, która to usługa jest zupełnie darmowa w wielu oddziałach banków rozsianych po wszelkich miastach i miasteczkach w całej Polsce, jest dla gospodarki i oszczędności Polaków o wiele bardziej szkodliwa niż ten sam zakup tych samych obligacji w imieniu całej rzeszy pracującego ludu miast i wsi, z prowizją siedmioprocentową dokonany w ramach specjalnie do tego powołanych funduszach emerytalnych. Bo gdybyśmy to kupili te obligacje (oprocentowane gdzieś na 5%) na własną rękę bez prowizji to przecież gospodarka by straciła. A tak możemy zapłacić dla OFE 7% (od nowego roku ci głupi posłowie tą opłatę obniżyli do poziomu 3,5%) i te OFE te same darmowe obligacje nam kupi. I tak dosyć niewielkim kosztem rozwiną się odpowiednie instytucje finansowe, które będą mogły dać pracę wielu bezrobotnym ludziom (np. twórcom reformy panu profesorowi Markowi Górze oraz pani Ewie Lewickiej). I nie żebyśmy myśleli, że te obligacje będą naszą własnością – przecież tak to tylko głupi Polacy by chcieli, ci mądrzy są ponadto i wiedzą, że to nie są ich obligacje tak naprawdę tylko tego funduszu, który kiedyś może nam zapłaci z tego coś, ale jeśli nam się wcześniej umrze to zapłaci tylko połowę, drugą sobie przywłaszczając (bo w końcu każdy mądry Polak wie, że to OFE jest spadkobiercą jego składek a nie jakaś tam żona czy mąż – tylko głupi Polacy chcą swój majątek przekazać rodzinie). A jeśli przez przypadek umrze nam się pobrawszy choćby jedną wypłatę w ramach zbierania przez całe życie tychże obligacji, opłaconych już z 3,5% prowizji, to wtedy całość przepadnie na rzecz Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Mądrzy Polacy to wiedzą, mądry minister Boni to widzi i doskonale o tym wie, że Polacy chcieliby jeszcze więcej swoich pieniędzy w ten sposób oszczędzać.

I tenże minister Boni chciałby promować nawyk oszczędzania w Polakach, najlepiej pod auspicjami różnych instytucji finansowych, którym to klientów mają napędzać m.in. w specjalnym komitecie Minister Edukacji, Minister Finansów oraz Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Minister Boni jawnie przyznał, że z inicjatywą powołania specjalnego zespołu do promocji oszczędzania zgłosił się do niego prezes jednego z banków (Citi), który to bank potrzebuje naszych oszczędności jak mało kto. Potrzebuje ich tak mocno, że jeśli ich nie dostanie to może się okazać, że na kontach bankowych nie ma nic, co by mogło pokryć zobowiązania wobec ludzi, którzy wcześniej zapragnęli w ramach tego banku trochę pooszczędzać.

A dziś okazuje się , że minister Boni do spółki z ministrem finansów Janem Vincent Rostowskim, którzy to ministrowie mieliby uczyć nas oszczędzania, są najbardziej zadłużonymi ministrami w rządzie Donalda Tuska. Pierwszy ma bagatela 900 tys. nabranych kredytów, a drugi 2,14 mln zł. Oczywiście mają również przy okazji dosyć pokaźne majątki, w związku z czym nie ma zagrożenia niewypłacalności, ale Panowie – dajcie przykład z góry jak mamy oszczędzać. Bo patrząc na przygotowany przez Was budżet, w którym w tym roku co najmniej 20% dochodów stanowią pożyczki (a np. poprzez emisję obligacji) oraz na Wasze prywatne zadłużenie, można sądzić, że jesteście niewiarygodni.

wtorek, 1 czerwca 2010

Życzenia z okazji Dnia Dziecka

Demokracja to taki dziwny ustrój, w którym prawa mniejszości są całkowicie ograniczone przez wolę większości. Jako mniejszość (wg ostatnich badań takich jak ja jest 20%) chciałbym mieć prawo do nie ubezpieczania się na swoją emeryturę – niestety większość nie respektuje tego mojego głosu, przez co muszę miesięcznie płacić 513 złotych na rzecz Zakładu Ubezpieczeń Społecznych z tytułu składek na ubezpieczenia społeczne. Ja jednak mam głos w demokracji i mogę walczyć ze wszystkich sił, by takich jak ja było więcej i byśmy mogli wybrać swoją siłę polityczną, która zrezygnuje z przymusu ubezpieczeń emerytalnych.

Co jednak mają powiedzieć ci, którzy w demokracji w ogóle głosu nie mają – czyli mające dzisiaj swoje święto dzieci. Ich głos i ich los w demokracji nie jest brany pod uwagę przy kwestii zadłużania państwa. Dzisiejsi politycy (nie tylko w Polsce – patrz wpis Dług państw europejskich w 2009 roku - ) stwierdzili, że można zadłużać nasze dzieci ponad miarę (w Polsce deficyt stanowi 21% wpływów budżetowych, a dług publiczny jest już trzykrotnie wyższy od tych wpływów) po to by przekupić głosujące w wyborach społeczeństwo.

Dlatego z całego serca z okazji Dnia Dziecka życzę wszystkim dzieciom w Polsce by nieroztropni politycy, którzy od 1990 roku nie potrafili wydać mniej niż wpłynęło środków do budżetu, na zawsze zniknęli ze sceny politycznej. Tymże dzieciom życzę, by Polacy poszli po rozum do głowy i spłatę długu publicznego potraktowali jako priorytet, a kwestię zakazu dalszego zadłużenia przez Państwo wpisano do Konstytucji RP. Byłby to najlepszy prezent, jakie nasze pokolenie mogłoby zostawić wszystkim tym, którzy w demokracji głosu wyborczego nie mają, a zaciągane przez polityków w naszym imieniu długi spłacić będą musieli.

czwartek, 27 maja 2010

Przestańcie zadłużać dzieci

W całej dyskusji o problemach z zadłużeniem Grecji brakuje jednej i prostej recepty – PRZESTAŃMY ZADŁUŻAĆ NASZE DZIECI I WNUKI. Wiem, że w demokracji racji nie mają ci co nie głosują, ale przecież nie możemy zostawić takiego syfu naszym potomkom, które za kilkanaście lat będą mogły powiedzieć – skoro Wy mieliście nas gdzieś zaciągając takie długi, to my będziemy mieli gdzieś płacenie na Wasze emerytury. I będzie to najmniejszy wymiar kary, jaki będą mogły nam wymierzyć.

Gadanie przez polityków o jakiejś wyimaginowanej granicy zakazu rocznego zwiększania zadłużenia o 3% PKB nie brzmi zbyt wiarygodnie w momencie gdy obecnie zaledwie 5 państw Unii Europejskiej miały w 2009 roku niższy deficyt (tzn. Luksemburg, Estonia, Finlandia, Szwecja i Dania). Powiedzmy szczerze - nie są to państwa o strategicznym dla gospodarki europejskiej znaczeniu. Jedynym rozwiązaniem jest ZAPRZESTANIE JAKIEGOKOLWIEK ZWIĘKSZANIA ZADŁUŻENIA. Nie 3% PKB, nie 5% PKB, tylko 0%. Budżet każdego kraju powinien wyglądać tak: wpływy > wydatki.

Deficyt o wielkości 3% PKB to w Polsce na przykład budżet, który ma deficyt wynoszący około 12 % wpływów budżetowych (ponieważ wpływy budżetu centralnego to ok. 25% PKB). Ponieważ nawet tyle nie udaje się zaplanować polskim ministrom finansów (przypomnę – tylko jeden budżet udało się wypełnić bez deficytu – w 1990 roku za pierwszego Balcerowicza), to obecnie „najlepszy minister finansów w Europie” Jan Vincent Rostowski na ten rok zaplanował że wyda o 21% więcej niż uda mu się załatwić wpływów budżetowych z różnego rodzaju podatków (deficyt – 52 miliardy, wpływy budżetowe – 248 miliardy). Oczywiście taki Grzegorz Kołodko ma zawsze jedną receptę na deficyt, czyli podnieść podatki. Jednak, gdy z każdej zarobionej przez nas złotówki trzeba średnio około 45 groszy oddać państwu (w postaci składek zusowskich, dochodowego, oszczędnościowego, konsumpcyjnego, charytatywnego itp.) to wydaje się, że miejsca na podniesienie podatków już brakuje.

Pozostaje tylko ciąć wydatki i przestać żyć na koszt przyszłych pokoleń. W najbliższych kilku wpisach postaram się pokazać, gdzie Państwo Polskie wydaje pieniądze swoich podatników.

wtorek, 25 maja 2010

Dług państw europejskich w 2009 roku

Problemy Grecji z zadłużeniem, a raczej fałszowaniem jego wysokości, spowodowały, że w ostatnim czasie media dość dużo miejsca poświęcają istocie długów państwowych. Następuje grożenie palcem, że od teraz to już na pewno przestaniemy się zadłużać powyżej 3% PKB rocznie (jak nakazują zasady konwergencji), po czym państwa strefy euro robią ogromną zrzutkę na kolejną pożyczkę dla jednego z państw, które generalnie ma te zasady tam, gdzie nawet helleńskie słońce nie dotrze. Brzmi to przezabawnie gdy problem z wypłacalnością Grecji wynikający z przeogromnego zadłużenia chce się ratować przez jeszcze większe zadłużenie.

Niemniej warto popatrzeć jaki faktycznie jest dług w krajach europejskich (przynajmniej ten przez nich deklarowany, bo czy nie jest większy to się dowiemy pewnie za kilka lat). Najpierw w relacji do PKB, tak dla porównania. W ogóle pokazywanie długu w relacji do PKB uważam za zasadne jedynie w porównaniach z innymi państwami. W innych przypadkach jest to całkowity absurd. Co z tego, że Polska ma na przykład zadłużenie sięgające 51% PKB. Konia z rzędem temu, kto z głowy jest w stanie powiedzieć ile to jest. Oczywiście można zajrzeć na zegar długu by sprawdzić obecny poziom zadłużenia naszego kraju, ale to nie zmienia faktu że jest to pojęcie bardzo abstrakcyjne. Po pierwsze PKB jest wytwarzane w głównej mierze przez sektor prywatny. Jeżeli cokolwiek państwowego nie marnotrawi pracy sektora prywatnego to jest to wyjątek od reguły (chociaż ciężko mi teraz takie wyjątki z głowy, może poza sferą obronną, podać). Mierzenie długu Państwa w relacji do dochodu wszystkich podmiotów w tym państwie działającym to tak jakbym miał swój dług mierzyć w relacji do dochodu moich sąsiadów. I każdy bank na świecie, gdybym przyszedł ze zsumowanymi dochodami swoimi i moich sąsiadów z prośbą o kredyt, by mnie wyśmiał i pogonił (chyba, że miałbym z sąsiadami ustaloną wspólnotę majątkową). Państw oczywiście nie goni, bo te mogą w każdej chwili z sektora prywatnego wyciągnąć (niedobrowolnie) tyle ile chcą. Ale poniżej dla porównania dług w relacji do PKB wszystkich państw europejskich (wszystkie dane za Eurostatem).



Jak widać Grecja nie jest najbardziej zadłużonym krajem, mocno jednak wybija się ponad zadłużenie państw całej Unii Europejskiej. Polska w tej mierze znacznie zaniża wyniki innych państw, co raczej należy odczytywać że gdzie indziej jest znacznie gorzej niż u nas.

Ale skończmy z jakimiś porównaniami do PKB i spójrzmy na twardą walutę, ile tego długu faktycznie jest (tabela poniżej).



Taka Estonia to ma mniej niż jeden miliard euro do spłacenia, a my już jakieś 170 razy więcej, a tacy Niemcy to nawet 1700 razy więcej. Grecja 273 miliardy euro, a cała unia siedem bilionów siedemset czternaście miliardów sześćset sześćdziesiąt siedem miliardów euro. To jest stan na grudzień 2009, możemy być pewni że w tym roku padnie 8 bilionów. Kto to spłaci? Ja bym nie chciał zostawić w spadku po sobie każdemu wnukowi ok. 20 tysięcy złotych do spłacenia. Kto by jednak o tym myślał, gdy trzeba przekupić społeczeństwo przed kolejnymi wyborami?

środa, 24 lutego 2010

Dla kogo emerytura

Słuchaj w Radio Wnet

Co możemy zrobić z 1000 zł, żeby zaoszczędzić na emeryturę. Możemy zostawić jak jest i pozwolić Państwu, żeby za nas się tym zajęło. Państwo zajmuje się tym pracowicie i pozwala kilku instytucjom na zabieranie nam naszych pieniędzy, co obrazuje poniższa tabelka, z której to tabelki jasno wynika, że z każdego 1000 zł zostawionego Państwu, Państwo te rozdziela różne instytucje, np. ZUS lub OFE.





Co jest przykre to fakt, że OFE 60% aktywów lokują z obligacje skarbowe, które to obligacje są do zdobycia, ZUPEŁNIE BEZ ŻADNYCH OPŁAT, w kilkuset oddziałach bankowych w Polsce.
Pytanie zatem brzmi – kto nas tak urządził, że płacimy blisko sto złotych z każdego tysiąca za coś co jest zupełnie darmowe (mówiąc o stu złotych uwzględniłem również tzw. zysk z obligacji, pomniejszony jednak o podatek Belki oraz inflację). Reformę wymyślił profesor Marek Góra, który za tak doskonały pomysł dzisiaj w nagrodę jest członkiem rady nadzorczej w jednym z towarzystw emerytalnych, a reformę tą wdrażała z ramienia rządu AWS-UW (tacy protoplaści dzisiejszego PiSu i PO) pani Ewa Lewicka, dziś instytucji zajmującej się lobbingiem na rzecz towarzystw emerytalnych – Izby Gospodarczej Towarzystw Emerytalnych.
Dla kogo więc emerytura, bo chyba nie dla nas.

wtorek, 9 lutego 2010

Wolny wybór

Słuchaj tego wpisu w Radio Wnet – cz. 1 oraz cz. 2


Mając lat naście wierzyłem, że najlepszym panaceum na walkę z niesprawiedliwością na świecie jest rozumne pisanie prawa przez dobrze wykształconych urzędników państwowych. O taką wiarę w Polsce nie jest trudno i dla ludzi dojrzałych, więc z perspektywy dzisiejszej nie wstydzę się tego, że jako dziecko miałem takie poglądy. I nie ma co się temu dziwić, gdy główny spór polityczny toczy się wokół kwestii kto komu. Więc mając te kilkanaście lat wydawało mi się, że to ciężki orzech do zgryzienia kto komu i ile ma z państwowego dać. Dylematy takie towarzyszą naszym politykom praktycznie od 1990 roku i jedyne czego są oni pewni to faktu, że muszą wydawać więcej niż państwo wyciągnie w podatkach od swoich obywateli. Jako nastolatek więc doskonale wczuwałem się w problemy polskich polityków i uważałem (jak pewnie większość Polaków), że rozdzielać państwowe pieniądze powinien ktoś kto ma światopogląd zbliżony do mojego. A jako, że prawie jak każde dziecko chciałoby się jak najszybciej usamodzielnić od władzy rodzicielskiej, więc i żyłem w przeświadczeniu, że Państwo musi przede wszystkim ułatwić start młodzieży w dorosłe życie – wyposażyć w „darmową edukację”, dać „darmowe mieszkanie” i inne tego typu socjalistyczne frazesy.

I właśnie wtedy, gdy wydawało mi się, że mój światopogląd jest ukształtowany wpadła mi w ręce ta książka, która całkowicie odmieniła sposób postrzegania świata. Wolny wybór małżeństwa Róży i Miltona Friedmanów. Jest to według mnie podstawowa pozycja dla tych, którzy podobnie jak ja w dzieciństwie, wierzą że niesprawiedliwość tego świata można zwalczać poprzez redystrybucję dochodu przez władzę państwową.

Książka ta jest zbiorem dziesięciu, niezależnych od siebie, wykładów, które powstały na zamówienie amerykańskiej telewizji PBS. Zostały wyemitowane w 1979 roku, a rok później ukazał się właśnie drukiem Wolny wybór. Zresztą sam program doczekał się reedycji w 1990 roku, a jego polską wersję można obejrzeć na You tube. Wolny wybór odmienił losy jednego państwa w Europie, które wydźwignęło się z socjalistycznej niewoli Związku Radzieckiego i wyrosło na lidera przemian. Tym państwem jest Estonia, która startowała z bardzo niskiego pułapu, a dziś poziomem życia zaczyna dorównywać najbiedniejszym państwom starej Unii Europejskiej. Gdy spytano premiera rządu Estonii Marta Laara, który wdrażał wolnorynkowe reformy na początku lat dziewięćdziesiątych, o ekonomiczne inspiracje (Laar jest historykiem) odpowiedział, że przeczytał tylko jedną książkę o gospodarce – Wolny wybór małżeństwa Friedmanów.

Z Miltonem Friedmanem jako ekonomistą, jakby nie było laureatem Nagrody Nobla, można się nie zgadzać. Natomiast nie ma większego propagatora wolnego rynku w drugiej połowie XX wieku. Jak sam przyznał Wolny wybór jest książką filozoficzną, a nie ekonomiczną – trzeba się tutaj zgodzić, aczkolwiek sprawy gospodarcze są na pierwszym planie. Niemniej ja uważam, że przejdzie ona do historii i już niedługo będzie się ją wymieniać jednym tchem obok pozycji Johna Locke’a, Adama Smitha, czy Johna Stuarta Milla – jako dzieła, które wniosły wielki wkład w szerzenie wolności.
Ciężko jest streścić tą książkę w kilku słowach – jest to po prostu biblia wolności drugiej połowy XX wieku. Friedman pokazuje, że nie można mówić o wolności w ogóle i swobodach obywatelskich, gdy się nie zapewni wolności w gospodarowaniu i dysponowaniu swoim czasem i wypracowanym dochodem. A państwo ma służyć obywatelom i zapewnić tylko 4 rzeczy:

1. Obronę przed wrogiem zewnętrznym (wojsko)
2. Obronę przed wrogiem wewnętrznym (policja),
3. Budowę infrastruktury, która służy społeczeństwu, a której budowa nie jest możliwa w warunkach rynkowych (np. drogi i mosty),
4. Pomoc socjalną dla ludzi nieodpowiedzialnych (dzieci i szaleńcy), którymi nikt inny nie chce się zająć.

Z wszystkimi innymi problemami ludzie sobie poradzą, a państwo jest jedynie przeszkadzaczem.

Na kartach Wolnego wyboru może poznać najprostsze argumenty przemawiające za jak najszerszym otwarciem na wolność. Nie chodzi o to, że wolny rynek jest efektywny, chociaż jest, tylko że jest najbardziej sprawiedliwy. Centralne planowanie rządowe zawsze prowadzi do ograniczenia wolności i tyranii. Gdy urzędnik państwowy zaczyna decydować o tym, co, w jakiej ilości i w jakiej cenie trzeba produkować, to musi zastosować przymus, by ktoś właśnie tą ilość i w tej cenie zakupił. W Polsce takim przykładem mogą być monopole państwowe – Poczta Polska czy PKP. Brak bodźca konkurencji powoduje, że są to najbardziej niewydolne, olewające swoich klientów, firmy. A przecież w Polsce nie mamy konkurencji i wolnego wyboru jeszcze w wielu dziedzinach: zdrowia, gdzie jeden ubezpieczyciel państwowy (NFZ) wypiera konkurencję, ubezpieczeń emerytalnych, gdzie przymusowe Otwarte Fundusze Emerytalne pobierają czternastokrotnie wyższe opłaty za zarządzanie niż działające na rynku fundusze inwestycyjne i wielu, wielu innych. Wszędzie gdzie brak wolnego wyboru i zastosowany jest przymus państwowy tam mamy do czynienia z gorszą lub droższą usługą.

środa, 3 lutego 2010

Zabójczy dług

Słuchaj tego wpisu w Radio Wnet

Czy zastanawiali się Państwo kiedykolwiek, na co rząd Polski wydaje pieniądze? Z chęcią bym zobaczył wyniki takich badań. Ponieważ nie jest to jednak temat zbyt popularny do podjęcia dla mediów, bo i z czego tu zrobić aferę, więc pewnie świadomość Polaków w tym zakresie byłaby niska. Otóż z budżetu centralnego najwięcej, bo aż 72 miliardy złotych trafia na przymusowe, niewolnicze ubezpieczenia społeczne – będą to dopłaty do niewydolnych systemów zusowskiego i krusowskiego (pamiętajmy jednak o tej właśnie kolejności – do ZUS państwo dopłaca trzykrotnie więcej niż do KRUSu).
Jednak drugą pozycją w budżecie kraju, stanowiącą aż 11,5% wszystkich wydatków jest OBSŁUGA DŁUGU PUBLICZNEGO, czyli mówiąc konkretniej – odsetki od kredytu, który w imieniu wszystkich Polaków nasza władza zaciąga. Przekładając na liczby rzeczywiste – w tym roku z samych odsetek do zapłacenia będziemy mieli 34 miliardy 866 milionów złotych polskich. I pomimo iż ostatnio rząd uwielbia się pojawiać na tle mapy Europy, gdzie wszystkie kraje pomalowane są na czerwono, a Polska jako jedyna na zielono, to może czas wreszcie zadać pytanie – czy Polska zmierza do uzależnienia się od międzynarodówki lichwiarskiej, zwanej dla niepoznaki systemem bankowym, w którym każdy pracujący Polak będzie musiał rocznie płacić w podatkach za nie swój dług ponad 2 tysiące złotych?.
Na nic zda się przekonywanie różnych mądrali, którzy krzyczą z satysfakcją:

„A Włochy i Grecja to się bardziej zadłużyły”

Co nas biednych podatników mieszkających w Polsce obchodzi Grecja czy Włochy – nas obchodzi fakt, że każdy pracujący Polak musi średnio zapierniczać jeden miesiąc rocznie (przypomnijmy, że na same odsetki tylko) po to tylko by jedna ciamajda rządowa z drugą ciamajdą rządową, wspierane przez ciamajdowaty chór klakierów, nakreśliły sobie na papierku taki budżet, w którym wydatki zawsze przekraczają wpływy. Jak pamiętamy z początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku modne było stwierdzenie, że to przez długi Gierka Polska jest zacofana. Bardzo dobrze, że właściwie odczytano do czego prowadzi zwiększanie długu – czyli życie na kredyt i koszt przyszłego pokolenia. Tylko, że przez całą dekadę lat siedemdziesiątych towarzysz Edward zadłużył kraj na sumę 10 miliardów dolarów. Kraj jednak w te kilkadziesiąt lat przeszedł znaczną transformację i nie takie rekordy bije - nasz obecny rząd to odsetek płaci więcej niż te marne 10 miliardów baksów, a taką sumę to pożycza w pół roku. Jest to na pewno jedna z tych kategorii, która obecnemu rządowi udaje się najlepiej.

Rząd pożycza, ale kosztem czego? Oczywiście przyszłych pokoleń! Dług publiczny, i proszę to sobie zapamiętać, jest kategorią moralną, a nie ekonomiczną. Istnieją różni szarlatani próbujący nas przekonać, że dług nie jest groźny, dopóki państwo jest wypłacalne – proponuję zawsze sprawdzić, czy mówiący podobne słowa nie jest zatrudniony na państwowej posadzie lub w państwowym instytucie naukowym, który niejako lepiej sobie żyje dzięki zwiększaniu długu, lub co gorsza – nie pracuje dla którejś z instytucji pożyczającej Państwu pieniądze (np. w banku). Czy ktokolwiek rozsądny chciałby zostawić swojemu dziecku takie zadłużenie.

Masz tu Jasiu i Małgosiu od tatusia i mamusi w spadku do spłacenia nasz dług – tylko 2200 zł rocznie odsetek, a żeby spłacić cały dług to musisz wyłożyć 42 tysiące. My za te pieniądze zwiększyliśmy sobie emeryturę, na którą przeszliśmy o 7 lat wcześniej niż wy to zrobicie. Resztę wydaliśmy na różne zbytki, a to jakieś mistrzostwa, a to na samochody, a to na darmową służbę zdrowia, za którą ty już musisz płacić. Nie gniewajcie się – jak nie chcecie to długu nie płaćcie, bylibyście odsetki regulowali jak należy

Do tego prowadzi dług publiczny (który wynosi już ponad 670 miliardów) – do życia na koszt dzieci. Trzeba mieć tego świadomość i gdy następnym razem jakiś Vincent powie, że dług nie zagraża Polsce to należy mu odpowiedzieć

Polsce nie zagraża, ale moim dzieciom tak ty dyletancie

Na ten czas proponuję na zegarze długu, którym zawiaduję, śledzić jak nasi dzielni politycy zwiększają dług, który spłacać będą roczniki z lat 60. i późniejsze. I nie dajmy się zwieść jakimś wskaźnikom pokazującym relację długu do Produktu Krajowego Brutto. Realny jest fakt, że pracujący Polak (a jest nas ok. 16 milionów) dźwiga na barkach już 42 tysiące do spłacenia, od których co roku ponad 2 tysiące złotych płaci w podatkach odsetek. I nie oszukujmy się – będzie więcej, bowiem jak mawiał ojciec konserwatywnego liberalizmu Alexis de Tocqueville:

„Nie ma takiego okrucieństwa, ani takiej niegodziwości, której nie popełniłby skądinąd łagodny i liberalny rząd, kiedy zabraknie mu pieniędzy”